WARSZAWA CZYLI WSPOMNIENIE DZIECIŃSTWA

ŻYCIE BYTOMSKIE, 13 września 2004, str.12
tekst: Tomasz Nowak, zdjęcia: Wojciech Łysko
Retro na czterech kółkach. Kiedy bytomianin Marek Kijak parkuje swe auto momentalnie pojawia się przy nim kilka zaciekawionych osób. Wszyscy podziwiają precyzję wykonania, błyszczący w słońcu bordowy lakier, a także oryginalne wyposażenie wnętrza. Potem padają pytania w stylu "ile pali na setkę?", "skąd pan wziął takie cudo?", "jak szybko można nią jechać?" Warszawa M20 z 1956 roku robi wrażenie na każdym.

Taką samą Warszawę miał mój dziadek Stefan Bator - opowiada pan Marek. - Często woził mnie nią, gdy byłem mały, a charakterystyczny zapach spalin wydobywający się z rury wydechowej na zawsze już pozostanie zapachem mojego dzieciństwa. Specjalnie biegałem za samochodem, by go poczuć. Dziadek w końcu sprzedał stary samochód i zasiadł za kierownicą malucha, a pan Marek obiecał sobie i jemu, że kiedyś razem pojeżdżą jeszcze Warszawą. - Chciałem to zrobić właśnie dla dziadka, bo on nauczył mnie samodzielności. To dzięki niemu zawsze miałem siły i pomysły na rozkręcanie własnego biznesu. W latach osiemdziesiątych miałem kilka "szczęk" na placu pod "Supersamem", potem zostałem prężnym handlowcem. Zawsze staram się zapewnić swym klientom jak najlepszy towar i świetna obsługę. To moje atuty, którymi wyprzedzam konkurencję.

Okazja do spełnienia marzeń pojawiła się parę lat temu. Dzięki ogłoszeniu w Internecie bytomianin odnalazł osobę, która chciała sprzedać to, czego szukał. - Sprowadziłem wóz do Bytomia. Nie był na chodzie, brakowało mu wielu części, reszta nie nadawała się do dalszego wykorzystywania, ale początek został zrobiony - wspomina. Po drugą Warszawę Marek Kijak pojechał aż na Ukrainę. Z tych dwóch aut w ciągu prawie dwóch lat dzięki mozolnemu wysiłkowi powstało jedno. - W pracy pomagał mi mój przyjaciel Jacek Kubasik. Z zawodu jest on krawcem, ale świetnie zna się na samochodach. Jego pomoc był na tyle przydatna, że uznaję go za współwłaściciela Warszawy - mówi Kijak.

Montowanie poszczególnych części, łączenie ich ze sobą i dopasowywanie nie przysporzyło większych kłopotów. Najpierw jednak trzeba było te części znaleźć. Pan Marek odwiedzał targi, na których spotykają się miłośnicy motoryzacji, przeglądał strony internetowe poświęcone starym samochodom, a także czytał mnóstwo specjalistycznych wydawnictw. - Wszystko strasznie się dłużyło, czasem musiałem nawet odpuścić na parę dni, by nie zepsuć sobie przyjemności - przyznaje. - Woli nigdy mi jednak nie zabrakło. Chciałem, by moja Warszawa powstała z oryginalnych części. Wielu konstruktorów odtwarza stare wozy, ale zadowala się podróbkami, czy elementami wykonanymi obecnie albo pochodzącymi z innych, podobnych modeli. Mnie zależało na czymś innym, na uchwyceniu dawnego, niepowtarzalnego ducha, tej niesamowitej atmosfery. Sporo czasu poświęciłem na przykład na wyszukanie gumowych zatyczek zakładanych na przyciski do otwierania zamykania drzwi od wewnątrz - tłumaczy pan Marek.

Śmiały plan powiódł się niemal w stu procentach. Z czasów teraźniejszych pochodzi jedynie bordowy lakier, którym pokryto karoserię oraz akumulator. Reszta jest odnowiona, ale stara. W środku uwagę zwracają dwie wielkie i bardzo wygodne, nie dzielone kanapy. W oczy rzuca się też biała kierownica z klaksonem, którego dźwięk przypomina buczenie statków, a także szereg wskaźników. Dalej nie sposób nie zauważyć starego, niemiłosiernie trzeszczącego po włączeniu radia, charakterystycznych zewnętrznych kierunkowskazów, chromowanych wykończeń i kilkudziesięcioletnich, ale nieużywanych czarno-białych opon. Na tych ostatnich wyraźnie widać jeszcze cenę zakupu. Pod maską schował się oryginalny - a jakże - silnik o pojemności 2100 centymetrów sześciennych i mocy 50 koni mechanicznych. - Spokojnie mógłbym jechać tym samochodem z prędkością stu kilometrów na godzinę, ale po co. Zazwyczaj nie przekraczam sześćdziesiątki i delektuję się jazdą - wyjaśnia pan Marek. Jednocześnie dodaje: - Mój dziadek niestety nie doczekał chwili, gdy samochód był gotowy. W podróż mogę zabierać jedynie babcię. Sprawia jej to ogromną przyjemność.

Każdorazowe pojawienie się wspaniale odrestaurowanej, błyszczącej Warszawy wzbudza sporą sensację. - Kiedyś podczas jazdy natknąłem się na demonstrację górników - wspomina bytomianin. - Byłem przekonany, że czekają mnie kłopoty, bo manifestanci nie przepuszczali żadnego pojazdu poza karetkami pogotowia i strażą pożarną. Jednakże, kiedy zobaczyli Warszawę, to momentalnie się rozstąpili i pozwolili mi jechać. Wcześniej musiałem jednak dużo opowiadać o aucie. Czasem też zdarza się, że kierowcy innych aut mijając mnie wciskają klaksony i pozdrawiają unosząc kciuk.

Ostatnio, gdy auto stało na ulicy Dworcowej w ciągu pół godziny obejrzało je kilkadziesiąt osób. Wszyscy chcą dotknąć i zobaczyć auto z bliska. Dla właściciela czasem może być to kłopotliwe: - Gdyby tylko uchylił drzwi wszyscy pewnie od razu weszliby do środka - śmieje się Kijak. Obecnie przymierza się do poskładania dwóch kolejnych Warszaw, a tą pierwszą chce wozić do ślubu młode pary. Zainteresowanie z pewnością będzie spore.