Taką samą Warszawę miał mój dziadek Stefan Bator - opowiada pan Marek.
- Często woził mnie nią, gdy byłem mały, a charakterystyczny zapach spalin
wydobywający się z rury wydechowej na zawsze już pozostanie zapachem mojego
dzieciństwa. Specjalnie biegałem za samochodem, by go poczuć. Dziadek
w końcu sprzedał stary samochód i zasiadł za kierownicą malucha, a pan
Marek obiecał sobie i jemu, że kiedyś razem pojeżdżą jeszcze Warszawą.
- Chciałem to zrobić właśnie dla dziadka, bo on nauczył mnie samodzielności.
To dzięki niemu zawsze miałem siły i pomysły na rozkręcanie własnego biznesu.
W latach osiemdziesiątych miałem kilka "szczęk" na placu pod
"Supersamem", potem zostałem prężnym handlowcem. Zawsze staram
się zapewnić swym klientom jak najlepszy towar i świetna obsługę. To moje
atuty, którymi wyprzedzam konkurencję.
Okazja do spełnienia marzeń pojawiła się parę lat temu. Dzięki ogłoszeniu
w Internecie bytomianin odnalazł osobę, która chciała sprzedać to, czego
szukał. - Sprowadziłem wóz do Bytomia. Nie był na chodzie, brakowało mu
wielu części, reszta nie nadawała się do dalszego wykorzystywania, ale
początek został zrobiony - wspomina. Po drugą Warszawę Marek Kijak pojechał
aż na Ukrainę. Z tych dwóch aut w ciągu prawie dwóch lat dzięki mozolnemu
wysiłkowi powstało jedno. - W pracy pomagał mi mój przyjaciel Jacek Kubasik.
Z zawodu jest on krawcem, ale świetnie zna się na samochodach. Jego pomoc
był na tyle przydatna, że uznaję go za współwłaściciela Warszawy - mówi
Kijak.
Montowanie poszczególnych części, łączenie ich ze sobą i dopasowywanie
nie przysporzyło większych kłopotów. Najpierw jednak trzeba było te części
znaleźć. Pan Marek odwiedzał targi, na których spotykają się miłośnicy
motoryzacji, przeglądał strony internetowe poświęcone starym samochodom,
a także czytał mnóstwo specjalistycznych wydawnictw. - Wszystko strasznie
się dłużyło, czasem musiałem nawet odpuścić na parę dni, by nie zepsuć
sobie przyjemności - przyznaje. - Woli nigdy mi jednak nie zabrakło. Chciałem,
by moja Warszawa powstała z oryginalnych części. Wielu konstruktorów odtwarza
stare wozy, ale zadowala się podróbkami, czy elementami wykonanymi obecnie
albo pochodzącymi z innych, podobnych modeli. Mnie zależało na czymś innym,
na uchwyceniu dawnego, niepowtarzalnego ducha, tej niesamowitej atmosfery.
Sporo czasu poświęciłem na przykład na wyszukanie gumowych zatyczek zakładanych
na przyciski do otwierania zamykania drzwi od wewnątrz - tłumaczy pan
Marek.
Śmiały plan powiódł się niemal w stu procentach. Z czasów teraźniejszych
pochodzi jedynie bordowy lakier, którym pokryto karoserię oraz akumulator.
Reszta jest odnowiona, ale stara. W środku uwagę zwracają dwie wielkie
i bardzo wygodne, nie dzielone kanapy. W oczy rzuca się też biała kierownica
z klaksonem, którego dźwięk przypomina buczenie statków, a także szereg
wskaźników. Dalej nie sposób nie zauważyć starego, niemiłosiernie trzeszczącego
po włączeniu radia, charakterystycznych zewnętrznych kierunkowskazów,
chromowanych wykończeń i kilkudziesięcioletnich, ale nieużywanych czarno-białych
opon. Na tych ostatnich wyraźnie widać jeszcze cenę zakupu. Pod maską
schował się oryginalny - a jakże - silnik o pojemności 2100 centymetrów
sześciennych i mocy 50 koni mechanicznych. - Spokojnie mógłbym jechać
tym samochodem z prędkością stu kilometrów na godzinę, ale po co. Zazwyczaj
nie przekraczam sześćdziesiątki i delektuję się jazdą - wyjaśnia pan Marek.
Jednocześnie dodaje: - Mój dziadek niestety nie doczekał chwili, gdy samochód
był gotowy. W podróż mogę zabierać jedynie babcię. Sprawia jej to ogromną
przyjemność.
Każdorazowe pojawienie się wspaniale odrestaurowanej, błyszczącej Warszawy
wzbudza sporą sensację. - Kiedyś podczas jazdy natknąłem się na demonstrację
górników - wspomina bytomianin. - Byłem przekonany, że czekają mnie kłopoty,
bo manifestanci nie przepuszczali żadnego pojazdu poza karetkami pogotowia
i strażą pożarną. Jednakże, kiedy zobaczyli Warszawę, to momentalnie się
rozstąpili i pozwolili mi jechać. Wcześniej musiałem jednak dużo opowiadać
o aucie. Czasem też zdarza się, że kierowcy innych aut mijając mnie wciskają
klaksony i pozdrawiają unosząc kciuk.
Ostatnio, gdy auto stało na ulicy Dworcowej w ciągu pół godziny obejrzało
je kilkadziesiąt osób. Wszyscy chcą dotknąć i zobaczyć auto z bliska.
Dla właściciela czasem może być to kłopotliwe: - Gdyby tylko uchylił drzwi
wszyscy pewnie od razu weszliby do środka - śmieje się Kijak. Obecnie
przymierza się do poskładania dwóch kolejnych Warszaw, a tą pierwszą chce
wozić do ślubu młode pary. Zainteresowanie z pewnością będzie spore. |