Marek Kijak z Bytomia,
Kiedy miał sześć, siedem lat uwielbiał przejażdżki samochodowe
ze swoim dziadkiem Stefanem. To była dla nich obydwu
prawdziwa frajda. Dla malucha tym większa, że jeździli
wyjątkowym wozem - warszawą.
- Rzeczywiście do dzisiaj pamiętam te chwile. Z pewnością
została mi po nich miłość do aut- mówi bytomianin.
Wiele lat potem Marek Kijak sam prowadził swoje auto
na jednej z dróg województwa podkarpackiego.
- W pewnej chwili zobaczyłem prawdziwe cudo - warszawę
garbusa. Taki model to prawdziwa rzadkość. Zupełnie
straciłem głowę - opowiada pasjonat.
Nie zastanawiając się wiele, pan Marek pojechał za
tym niezwykłym wozem i zaproponował jego właścicielowi,
że kupi auto. Niestety, z transakcji nic nie wyszło.
Po powrocie do domu rozpoczął poszukiwania swojej wymarzonej
warszawy. W końcu w oko wpadł mu anons ze Szczecina.
Dla prawdziwego pasjonata odległość nie stanowiła żadnej
przeszkody.
- W międzyczasie do akcji włączył się mój przyjaciel
z Chorzowa, Jacek Kubasik. Zobaczywszy ogłoszenie, nie
zastanawialiśmy się, tylko od razu ruszyliśmy w drogę
- opowiada miłośnik automobili.
W sumie zorganizowali dwie wyprawy do Szczecina. Pierwsza
skończyła się na ustaleniu ceny, druga była już prawdziwym
przedsięwzięciem. Trzeba było zorganizować transport
solidnej maszyny przez całą Polskę. Przy okazji wyszło
na jaw, że ów garbusek wraca niejako na swoje miejsce.
Warszawa pochodziła z Dąbrowy Górniczej, potem trafiła
do Legnicy, do Szczecina i z powrotem na południe kraju
- do Bytomia.
- Wóz był w rozsypce i nadawał się wyłącznie do generalnego
remontu. Ale to też nie było takie proste. Musieliśmy
bowiem sprowadzić jeszcze dwie inne warszawy, żeby mieć
dla naszego garbusa dawców" - zdradza szczegóły
modernizacji pan Marek.
A trzymać gdzieś trzy auta to już spora sztuka. W sumie
samochody, porozbierane na części, zajmowały trzy garaże
i część ogródka działkowego. I te weekendy spędzane
przy smarach i narzędziach! Pasjonatom pomagały obie
rodziny. Żmudna praca trwała dwa lata, bo panowie za
punkt honoru postawili wierną rekonstrukcję każdego
szczegółu. Warszawa M20 miała wyglądać jak wtedy, kiedy
była nowa, w drugiej połowie lat 50. ubiegłego stulecia.
- Polerowanie chociażby zapalniczki mogło zajmować
nawet kilka godzin - mówi z uśmiechem pan Marek.
Sporo części miało być też chromowanych. Niestety,
pasjonaci - jak sami mówią - trafiali na niezbyt profesjonalnych
wykonawców i tylko na tym stracili. Niewłaściwie chromowane
elementy ulegały bowiem zniszczeniu. Tak jak tylny zderzak,
który po takich eksperymentach" nadawał się jedynie
na śmietnik.
Mimo tych przeszkód auto jest wręcz kopią tego sprzed
pół wieku, co widać zwłaszcza po wejściu do środka.
O atmosferę z czasów Władysława Gomułki dba... radio
Admirał" sprzed pięciu dekad! I co chwila słychać
takie same trzaski. Między innymi dzięki temu pasażerowie
mogą się czuć w aucie niemal jak w wehikule czasu.
- Myślę, że takich pojazdów, tak szczegółowo rekonstruowanych,
w naszym kraju nie ma zbyt wiele. Tym bardziej Jacka
i mnie rozpiera duma - podkreśla Marek Kijak. |